W godzinę z kawałkiem docieramy do Baker Street. Tu spożywamy nasze pierwsze angielskie śniadanie. Brat idzie do pracy, a ja z synem odtąd przez kilka godzin będę poruszać się po Londku sama. Wyposażeni w mapkę metra i Oystery, czyli karty miejskie na całą komunikację - włącznie z metrem i kolejką naziemną niczego się nie obawiamy.
Gdzie ruszamy? - Zobaczyć London Bridge! - odpowiada młody. Popieram. Mam wrażenie, że go nigdy nie widziałam, ponieważ nie jest to ten most, który znamy jako symbol Londynu.
W okolicach London Bridge Station stolica UK rozkopana jak Warszawa. Ekrany, siatki, panowie z młotami pneumatycznymi. Oddycham z ulgą i nie mam już kompleksów mieszkanki wiecznie budującej się stolicy. Widocznie to norma europejska.
Ale gdzie ta Tamiza? Głęboki wdech przy podmuchu wiatru i już wyczuwam w zapachu charakterystyczną rzeczną wilgoć. Tam idziemy. Bez mapy i kompasu trafiamy wprost na nabrzeże. To tu. Most jest. Mało porywający widok. Po drugiej stronie wyłania się kopuła Saint Paul's Cathedral.